Co to znaczy do kina czy na film? Kino nadal wydaje się atrakcyjnym pomysłem na randkę. Coraz częściej wolimy jednak seansy w salonie.
Od paru lat żyjemy w kulturze Netflixa i epoce domowej audiowizualności. I dobrze, bo dzięki temu szybciej i taniej zasmakujemy w dziełach X Muzy, mając spore szanse zyskać przydomek konesera sztuki ruchomego obrazu. Czyżby świątynie filmu pustoszały? Czy widz woli modlić się prywatnie, unikając dobrowolnej ofiary?
Image by serhii_bobyk on FreepikUmówisz się ze mną do kina?
Co do randek, sprawa wydaje się oczywista i w naszych czasach – poczynając od dziadka i babci – nabrała wymiaru pokoleniowej tradycji. Umawiamy się z dziewczyną, idziemy do kina, trzymamy się za rękę, kupujemy bilety. Czekamy, wpuszcza nas bileter, zajmujemy miejsca. Słabo oświetlona, z wolna zapełniająca się sala po chwili rozbłyska prostokątnym ekranem. Dookoła robi się ciemno, dźwięk otacza nas z każdej strony. Patrzymy w jednym kierunku, bez rozproszenia. Ukradkiem spoglądamy na ukochaną osobę. Przytulamy się, całujemy…
Te ciągle romantyczne przeżycia biorą się z dość wyjątkowej natury kina. Tutaj oglądanie filmów traktujemy jako wydarzenie odświętne. Słusznie ktoś określił kino mianem świątyni filmu. Seans ma posmak doświadczenia religijnego. Można nawet mówić o audiowizualnej liturgii, wspólnocie obrazu, w każdym razie jest to czymś niezwykłym. Po seansie zwykle potrzebujemy kilku minut, żeby pogodzić się z normalną rzeczywistością: odgłosami tramwajów, korkami na ulicy, szumem przechodniów. Czujemy się odmienieni, zamyśleni, spokojni lub zbulwersowani. Inni.
Marshall McLuhan – kanadyjski teoretyk mediów – już w latach 60. XX w. twierdził przecież, że: the medium is the message. Środek przekazu jest przekazem, dodaje coś do niego, modyfikuje, wpływa w istotny sposób.
Od magnetowidów do Netflixa
Wraz z pojawieniem się telewizji świątynie filmu z wolna pustoszały. Widz otrzymał możliwość domowej kontemplacji, urządzając audiowizualne ołtarzyki przed którymi czcił swojego bożka. Prawdziwy przełom nastąpił wraz z upowszechnieniem się: magnetowidów (lata 80. XX w.), potem DVD (koniec lat 90.), a obecnie przeżywamy kolejną audiowizualną rewolucję – epokę platform VoD – ang. video on demand, telewizji na życzenie.
Dzisiaj filmy ogląda się na Netflixie i innych serwisach – korzystam jeszcze z Playera. Notabene Netflix to przecież dawniej wypożyczalnia filmów na VHS, a potem płytach. Oglądanie przestało być wydarzeniem wspólnotowym, a nabrało charakteru indywidualnego. Wyjście do kina było wydarzeniem odświętnym, domowe seanse stały się codziennością. Nie gasimy światła, w każdej chwili możemy zatrzymać projekcję, wrócić do dowolnej sceny. Już nie my idziemy na film, ale film przychodzi do nas. Ciągle aktualne pytanie: co to znaczy do kina czy na film.
W smartfonie również mamy Netflix jako jedną z wielu opcji rozrywki. Tak zwyczajną, jak esemes. Film oglądany w domu traci element kinowego przeżycia. Nośnik ma bowiem istotny wpływ na samo oglądanie. Marshall McLuhan – kanadyjski teoretyk mediów – już w latach 60. XX w. twierdził przecież, że: the medium is the message. Środek przekazu jest przekazem, dodaje coś do niego, modyfikuje, wpływa w istotny sposób.
Czy kina trzeba się uczyć?
Czy w epoce Netflixa kino ma rację bytu? Oprócz dobrze zakorzenionej w kulturze tradycji randkowej naszych ojców oczywiście. Ma i to jeszcze jaką! A niby skąd te wszystkie dyskusyjne kluby filmowe i kolejki w multipleksach bynajmniej nie za popcornem. Pokupowaliśmy kina domowe, zestawy głośników i płaskie, LED-owe telewizory, a coś w tym wszystkim nie tak jak trzeba. Domowa audiowizualność stała się zbyt codzienna, łatwa, płytka, banalna. Mimo bogatej wideoteki zabrakło elementu przeżycia, czegoś mistycznego.
Nie znaczy to, że trzeba potępić zjawisko kina domowego – co najwyżej audiowizualną nieuczciwość. To, że możemy mieć dostęp do tylu dzieł sztuki filmowej to niebywała możliwość rozkoszowania się obrazem, zasmakowania w kinie. Okazja, by stać się wideofilem, koneserem X Muzy. Na marginesie: to określenie Karola Irzykowskiego (1873-1944), pioniera polskiej myśli filmoznawczej. Czy kina trzeba się uczyć? Niby oglądanie rzecz prosta, znacznie prostsza od czytania książek, a jednak nie wystarczą tylko oczy. W kulturze druku warunkiem uczestnictwa był alfabet. Bez jego znajomości nie mogliśmy w żaden sposób zapoznać się z jakimkolwiek utworem. W kulturze audiowizualnej nie ma wymogu nauki czytania, wystarczy sama umiejętność mówienia i rozumienia w danym języku. Niestety niesie to ze sobą negatywne skutki.
Edukacja filmowa nie zaczyna się zatem od alfabetyzacji, bo ta warunkiem odbioru zbytnio koniecznym nie jest. Jej celem jest jednak takie kształtowanie odbiorców, żeby potrafili powiedzieć coś więcej niż tylko: “fajny film wczoraj widziałem”.
Język filmu
Współcześnie coraz więcej osób staje się analfabetami. Film nie wymaga od nas sztuki czytania, chyba że tłumaczeń u dołu ekranu lub napisów końcowych, na które zwykle nie zwraca się uwagi. Edukacja filmowa nie zaczyna się zatem od alfabetyzacji, bo ta warunkiem odbioru zbytnio koniecznym nie jest. Jej celem jest jednak takie kształtowanie odbiorców, żeby potrafili powiedzieć coś więcej niż tylko: “fajny film wczoraj widziałem”. Kino ma bowiem swój specyficzny język. Nie chodzi tylko o perypetie bohaterów, zabawne dialogi i efekty specjalne. Kino operuje przecież obrazem, a nie tylko dźwiękiem i mową. Istotne są: wystroje wnętrza, kostiumy, gra aktorów, montaż, zdjęcia, scenariusz, muzyka. Nie na darmo Oscary przyznaje się w aż tylu kategoriach. Im lepiej poznamy ów język, tym odbiór stanie się przyjemniejszy, nasze uczestnictwo w audiowizji pełniejsze i dojrzalsze.
Jeśli tak, to od czego zacząć edukację filmową? Z pewnością warto poznać podstawowe pojęcia dotyczące sztuki filmowej: kadr, ujęcie, plan bliski i amerykański, detal. Warto wiedzieć co nieco o historii kina, znać biogramy reżyserów i aktorów, pamiętne dzieła i role. Czytać recenzję krytyków, miesięczniki filmowe np. “Kino”, portale filmowe jak Filmweb. Przede wszystkim oglądać filmy. Oglądać i jeszcze raz oglądać.
W moich licealnych czasach (połowa lat 90. XX w.) prężnie funkcjonowały DKF-y (dyskusyjne kluby filmowe). Spotykaliśmy się w piątki w domu kultury, wspólnie oglądaliśmy, piliśmy herbatę, potem ktoś zaczynał często wielogodzinną dyskusję.
Dyskusyjne kluby filmowe
Osobiście lubię prywatną, wieczorną audiowizualną ucztę. Dawniej miałem zwyczaj wpaść w ciągu dnia na jakąś nowość do kina – najlepiej około południa. Wyłączam komórkę, siadam i nie ma mnie dla nikogo. Relaksuję się. Tylko ja i obraz. Od czasu do czasu lubiłem też filmowe noce, podczas których puszcza się dzieła jednego reżysera czy podejmujące wspólny temat. Kinowe randki zdarzają się także.
Nudno tak samemu obcować z X Muzą. Jeśli już zatem oglądać w domu, to nie samemu, ale z kimś bliskim. Po projekcji dzielić się wrażeniami, formułować własne recenzje, oceniać unikając jednak zdawkowego stwierdzenia “niezłe to było”. W moich licealnych czasach (połowa lat 90. XX w.) prężnie funkcjonowały DKF-y (dyskusyjne kluby filmowe). Spotykaliśmy się w piątki w domu kultury, wspólnie oglądaliśmy, piliśmy herbatę, potem ktoś zaczynał często wielogodzinną dyskusję. Nie ma chyba lepszego sposobu na edukację filmową niż takie właśnie kluby. Współcześnie powraca się do tej idei. Kino ma swój wymiar społeczny. Zwykle przecież chcemy porozmawiać o tym, co zobaczyliśmy i czego doświadczyliśmy. Najlepiej na gorąco.
Edukacja filmowa jest integralną częścią pedagogiki mediów. Dziś w czasach kultury audiowizualnej edukacją najważniejszą i niezbędną. O kino martwić się nie warto. Z jej specyficzną mistyką i przeżyciem wspólnoty z pewnością wygra z kulturą Netflixa. Dobrych filmów również nie brakuje. Starzy, poczciwi twórcy ustępują miejsca młodych, niezależnym i zbuntowanym. Ciągle ktoś chce robić filmy i znajduje widza. Skoro jednak reżyser i scenarzysta tak wiele trudzą się nad swoim dziełem, to chyba głupio, żeby widz odpowiadał na ich przekaz lakoniczną recenzją: “fajnie”. Dzięki edukacji filmowej można to zmienić.