Nadmiar informacji

Mamy za dużo danych, za mało czasu, nie potrafimy ocenić, co ważne. Nadmiar informacji, jak sobie z nim radzi współczesna edukacja?

Image by freepik

Wodne metafory społeczeństwa informacyjnego

Starożytny Grek, który chciał uchodzić za człowieka wykształconego, musiał wyuczyć się trzech umiejętności: czytania, pisania i pływania. Dziś zupełnie nowego znaczenia nabiera trzecia zdolność, jako że do określenia informacyjnego środowiska człowieka zaczęto powszechnie używać wodnych metafor.

Ocean, źródło, potop, kanał, przepływ – pojęcia, które dotąd kojarzono z żywiołem i życiodajną substancją. To właśnie te pojęcia znawcy infosfery powszechnie stosują do jej opisu. Jedni w obawie przed informacyjnym nadmiarem i tyranią klas posiadających dane, drudzy w nabożnym zachwycie dla rodzącego się infosociety. Obie ścierające się prądy, zarówno ci, którzy wolą mówić o zagrożeniach, jak i zapatrzeni w szanse i możliwości. Ci ostatni dostrzegają potrzebę jakiejś informacyjnej edukacji.

Nowe, audiowizualne alfabety, czyli media literacy

Jakiejś, bo dyskusja na ten temat trwa, a na podstawowe pytania – notabene fundamentalne składniki każdej dobrej informacji – a więc: kto, co, gdzie, jak i dlaczego? – nie ma jednoznacznej odpowiedzi. W dyskusję włączają się niemal wszystkie społeczne instytucje: ruchy non-profit, środowiska akademickie i nauczycielskie, agendy państwowe, a nawet Kościół. Wielkim plusem tej dyskusji jest zmiana języka, jakim zaczęto mówić o środkach społecznego przekazu, bo to one właśnie są głównym rozgrywającym współczesnej infosfery. Zamiast wysyłać negatywne ostrzeżenia: uwaga! media to zagrożenia i manipulacje, odważono się pomyśleć pozytywnie: media są dobre, ale mediów trzeba się uczyć tak, jak uczymy się czytać i pisać. I tak ukuto anglosaski termin media literacy (ang. medialna piśmienność) i zaczęto rozprawiać o nowych alfabetach, zwłaszcza o gramatyce filmu i telewizji.

W Polsce od czasu reformy oświaty rządu Jerzego Buzka (1940-) w 1999 roku edukacja medialna funkcjonowała jako tzw. ścieżka międzyprzedmiotowa. Polonista, historyk i nauczyciel WOS-u wspólnie podejmowali tę tematykę. Na razie cicho o planowanym wprowadzeniu nowego medialnego przedmiotu do szkół. Miał być nauczany na równych prawach z fizyką czy językiem polskim.

Edukacja informacyjna ciągle aktualna

Samo pozytywne stwierdzenie w stylu “byłoby dobrze…” problemu medialnej edukacji jeszcze nie rozwiązuje. Głosów, koncepcji, kierunków jakby dużo, a informacyjny ocean rośnie. Próby odpowiedzi na pytanie, dlaczego edukacja medialna zawsze wiążą się z jakimś poczuciem zagrożenia. Po pierwsze zagrożenia skalą współczesnej infosfery, po drugie jej jakością (dość wspomnieć o zanieczyszczonym zbędnymi i bezwartościowymi stronami www Internecie), po trzecie wreszcie – obawą przed wykluczeniem ze społeczeństwa informacyjnego. Szybko znika nabożne uznanie dla – jak to określił Sobór Watykański II w swoim dekrecie o mediach – „podziwu godnych środków przekazu”, a do głosu dochodzą obawy i lęki. Problem potęguje rozwój technologii, coraz to nowsze kreacje medialnych twórców, a w największym stopniu socjologiczny fakt, że coraz więcej danych o świecie tylko i wyłącznie czerpiemy z mediów. Będziemy dociekać, jak nadmiar informacji można niwelować w edukacji medialnej.

Edukacja medialna, pozostająca głównie domeną pedagogiki, nie nadąża za nowościami i zmianami infosfery. No bo jak tu nadążać, skoro niektórzy uczeni opisując ewolucję małego ekranu, mówią o przejściu od paleotelewizji do neotelewizji. Jak spokojnie przełknąć prace Jeana Baudrillarda (1929-2007), który pisze o zatartej już granicy między światem realnym a tym, który przedstawia telewizja, w którym często nie wiadomo, co jest prawdą, a co iluzją, co istnieje, a co jest fabułą. Jak tu uczyć wyszukiwania informacji, skoro codziennie dostajemy ich tak duże porcje? Nasz przodek żyjący 300 lat temu konsumował tyle w ciągu całego swojego życia. Ocean wiedzy jawi się jako chaos, podczas gdy pedagogika chce ukazywać ład, czy zatem nie oszukuje samej siebie? Wydaje się, że wszystko, co możemy zaofiarować podczas lekcji pływania po informacyjnym oceanie to maleńka deska ratunkowa. 

Alfabetyzacja medialna – sposób na nadmiar informacji

Żeby jednak nie popaść w zupełnie katastroficzny nastrój rodem z Titanica, trzeba z radością dostrzec fakt, że media literacy to ruch społeczny, wyraz buntu i rodzącej się świadomości medialnej odbiorców. Także przejaw budzenia własnej medialnej twórczości – sięgania po kamerę, redagowania strony hobbystycznej w Internecie itd. Telewizyjny konsument zaczyna marudzić i tupać nogą na programy, które mu oferują. Wbrew pozorom to on rządzi telewizją, zwłaszcza gdy jest to telewidz stowarzyszony, działający w ramach większego ruchu. Jeśli edukacja medialna jest konieczna i możliwa – wbrew opiniom, że mediów należy wystrzegać się jak ognia, a telewizory wyrzucać na śmietnik – to głównym jej zadaniem jest budzenie świadomości medialnej odbiorców.

„Dlaczego i po co” edukacji medialnej staje się dosyć jasne, jako że nikt nie chce być masowy, bierny, nieświadomy i nijaki. Większy problem mamy chyba z odpowiedzią na następne pytania. Co konkretnie należałoby wiedzieć o mediach? Jak budzić odbiorczą świadomość? Kłopot w tym, że znaczna część tej wiedzy to zwyczajne zdroworozsądkowe zasady: nadmiar szkodzi. Przyzwyczajenie to druga natura, trzeba być krytycznym, szacować wartość czegoś, pytać o wiarygodność itd. Edukacja medialna zatem wielkiej rewolucji nie czyni, stąd niektórzy wola mówić o medialnej alfabetyzacji, minimum praktycznych umiejętności niezbędnych. Tacy uznają, że zdrowy rozsądek w zupełności wyczerpuje edukacyjno-medialną wiedzę. Zaś nieustanne rozprawianie o mediach to jakiś dowód medialnej słabości i autotematyzmu. Zgodnie z powiedzeniem Goethego: kto zbytnio troszczy się o formę, ten nie ma nic do powiedzenia. 

Analiza tekstów pop-kultury, własna twórczość audiowizualna

W 1996 roku w Los Angeles zorganizowano konferencję naukową poświęconą media literacy. Uczestnikom spotkania zadano siedem pytań, usiłując sformułować podstawowe cele i zadania pedagogiczno-medialne. Zgodzono się, że edukacja medialna ma chronić dzieci i młodzież przed negatywnym wpływem mediów, ale nie tylko. Ma również inspirować do własnej twórczości medialnej (własne filmy video itp.). Następnie do analizy tekstów pop-kultury (dyskusje i recenzje programów tv, filmów itp.), porównywania ekranizacji i literackich oryginałów. Edukacja medialna to zatem kolejny, zaawansowany etap alfabetyzacji i temat otwarty dla autorów programów szkolnych wykorzystujących media w różnych konfiguracjach. 

Byleby nie dochodziło do przesadnego formalizmu przy opracowywaniu programów szkolnych. Ileż bowiem można gadać o wyszukiwaniu informacji i o tym, co to jest kadr filmowy albo czym różni się tygodnik od dziennika. Edukacja medialna to przecież nie szkolna fizyka teoretyczna, a bardziej zajęcia praktyczno-techniczne. Przedmiot dojść pojemny i inspirujący, bo mieści i alfabet, i próbę zrozumienia natury mediów. Także wychowanie do ich odbioru i twórczość własną. Zwłaszcza zaś to ostatnie. Stąd wskazane gazetki szkolne, amatorskie filmy wideo, strony www i kasetowe audycje.

Zamiast wysyłać negatywne ostrzeżenia: uwaga! media to zagrożenia i manipulacje, odważono się pomyśleć pozytywnie: media są dobre, ale mediów trzeba się uczyć tak, jak uczymy się czytać i pisać. I tak ukuto anglosaski termin media literacy (ang. medialna piśmienność) i zaczęto rozprawiać o nowych alfabetach, zwłaszcza o gramatyce filmu i telewizji.

Nadmiar informacji? Edukacja medialna pilnie potrzebna

Czy taki przedmiot powinien mieć swoje uprzywilejowane miejsce w szkolnictwie? Dochodzimy do najbardziej ostatnio dyskutowanego tematu z tej dziedziny: kto i gdzie? Każdy po trochu: rodzina, państwo, organizacje non-profit, media, szkoła i Kościół. Na wszystkich nakłada się jakieś medialno-wychowawcze obowiązki. Złośliwi mogą dodać, że skoro każdy po trochu, to de facto nikt. Nas interesuje głównie pytanie o szkołę. W Los Angeles, podczas wspomnianej już konferencji, pytano: Czy edukacja medialna powinna być osobnym przedmiotem, czy włączonym do już istniejących? A może ma zostać propozycją edukacji pozaszkolnej?

W Polsce od czasu reformy oświaty rządu Jerzego Buzka (1940-) w 1999 roku edukacja medialna funkcjonowała jako tzw. ścieżka międzyprzedmiotowa. Polonista, historyk i nauczyciel WOS-u wspólnie podejmowali tę tematykę. Na razie cicho o planowanym wprowadzeniu nowego medialnego przedmiotu do szkół. Miał być nauczany na równych prawach z fizyką czy językiem polskim. Pozostały rozproszone treści medialne po różnych przedmiotach szkolnych. Na razie można również uprawiać szkolną edukację medialną w ramach zajęć pozalekcyjnych np. warsztatów dziennikarskich. Większość ekspertów opowiada się jednak za osobnym przedmiotem szkolnym, ale nie należy robić z tego szkolnego dogmatu. Im mniej coś jest sformalizowane, tym przyjemniejsze dla uczniów.

Edukacja medialna to raczej budzenie twórczości niż tylko suchy elementarz środków przekazu. To – idąc naszą metaforą starożytnego Greka – sztuka żeglowania po informacyjnym oceanie, a nie koło ratunkowe rzucane tonącym. Dlatego zróbmy z niej przyjemny, inspirujący przedmiot w szkole, a nie instrukcję obsługi. Wówczas nadmiar informacji nie będzie dla nas taki groźny.